Projekt Lotos
Projekt Lotos ma swoją unikalną dynamikę. Coraz więcej osób o nim usłyszało, coraz więcej pisze, inne zamierzają napisać. Lotos, czyli kwiat, który wzrasta nawet w niesprzyjających warunkach a jednak staje się piękną, silną, zasobną rośliną. Jak to się stało, że pomimo przeciwieństw, traum a nawet klęsk i bólu – niektórzy z nas wyrośli na wspaniałych ludzi.
Czytałem nie tak dawno, że dorosły, to dziecko, które przetrwało. Co takiego przetrwało? Presję dorosłych, systemu, tych niezliczonych instytucji i ludzi, którzy „wiedzą lepiej” co jest dla ciebie dobre.
A zatem prezentuję kolejny wpis Bety Rudzińskiej, o tym jak przetrwała i wyrosła na wspaniałą osobę.
Maciej Bennewicz
Kreta
Nocny wiatr zbudził hordy myśli.
Osamotniona w czuwaniu nasłuchiwałam. Wierciłam się na wygniecionym materacu. Gwałtowne podmuchy, nie wiem kiedy, uciszyły cykady. Morze, którego szum był dla mnie jeszcze parę godzin temu zrealizowanym luksusem, ryczało wściekle, gdy tylko huragan przestawał targać oliwnymi gałązkami. Wyobrażałam sobie wówczas jak spienione bałwany uderzają w klif, na krawędzi którego postawiono mój hotelik. Śledziłam wyimaginowany lot głazów przerzucanych nad dziką plażą, na której dopiero co cieszyłam się prostą wolnością nago. Majacząc, widziałam rozprysk drobnych kamyczków i próbowałam odgadnąć, czy właśnie w tej chwili rozsypują się piaskiem.
Kreta to niezwykła wyspa. A jednak w przeciwieństwie do wielu innych podobnych tworów, wyrosłych na morzach Świata – jest zielona (woda jest jednak największym skarbem, a nie ropa, jak nam dyktują potentaci).
Na licznych spłachetkach ziemi, obojętnie jak stromych ludzie sadzili, sadzą nadal: drzewa oliwne, cytrusy, soczyste melony, pachnące pokrzywą pomidory, okrę, która najpełniej smakuje podduszona w żeliwnym rondelku („piżmian jadalny” po naszemu, tyle że brzmi jak niestrawność), i coś, co w restauracyjnym menu nazywają „green of the mountain”.
Kreta pachnie morzem i tymiankiem, smakuje miodem, winem, arbuzem i kozim serem, oraz dźwięczy cykadami i… słowami jednego z najwybitniejszych Greków, o którym musiałam pomyśleć w ową wietrzną noc we Frangocastello nad Morzem Libijskim.
Nikos Kazantzakis
Moje zwiedzanie tej pięknej wyspy nie mogło się obyć bez rozważania o tym pisarzu. Zresztą trudno byłoby tego uniknąć, gdyż cała Kreta naznaczona jest obecnością tego człowieka. W niemal każdej mieścinie, na każdej prawie plaży, przy której stoi jak taka infrastruktura gastronomiczna znajdzie się lokal „Zorba”, albo „Sirtaki” (tak się nazywa taniec, który w filmie wykonał Anthony Quinn). Rzecz jasna nie znalazłam obiektów chwalących się zamiłowaniem do innej równie znanej książki Kazantzakisa, a mianowicie „Ostatniego kuszenia Chrystusa”, ale to nie budzi zdziwienia, gdyż przecież za tę właśnie powieść Kościół przegonił pisarza ze swojej trzody i ostatecznie, gdy Kazantzakis zamarł w 1957 roku we niemieckim Freiburgu, wskutek drążącej go białaczki, nie pozwolił na tradycyjny pochówek. Spalone ciało pisarza ulokowano na murach weneckiego fortu w rodzinnym Heraklionie. Miejsce inhumacji opatrzono napisem: „Nie oczekuję niczego. Nie obawiam się niczego. Jestem wolny”
Słowa jak wytchnienie
Cóż. To pewnie nic dziwnego, że wsłuchując się w odgłosy wiatru moje myśli kierowały ku sprawom ostatecznym.
Do tej pory, a właściwie do tej nocy, spędzonej na skraju urwistego brzegu w spokojnej i nieco opuszczonej miejscowości, myślałam, że posępny romantyzm, tudzież otchłanny smutek obecny w twórczości tak wielu pisarzy i pisarek (by tylko wymienić Virginię Wolf, czy Fiodora Dostojewskiego, a z współczesnych Majgull Axelson, czy Michela Houellebecqa) bierze się z północnego wichru, który jest skowytem melancholii. O takim wietrze napisał Tomas Tranströmer:
Przejmujący wiatr
ciągnie przez dom nocą –
imiona demonów
Po nocy spędzonej nad Morzem Libijskim, wiem, że smutek tropików (ale nie taki o jakim pisał Claude Levi Strauss), ale taki jaki czytamy w powieściach Kazantzakisa, może się brać się z opowieści, które tutaj przywiewa gwałtowny i niespokojny, lecz jednak gorący wiatr.
To ten żywioł musiał smagać myśli Kazantzakisa i pchać go na drogi ciągłych poszukiwań, gdyż zaraził go i zranił, jak pisarza sam to ujął „nieuleczalną faustowską chorobą wiedzy”, która z kolei wygnała go z rodzinnego Heraklionu na studia do Aten, a potem do Paryża, po dzban wiedzy u Henriego Bergsona.
A gdy wciąż szczyt, na którym miałby się zakończyć konflikt duszy i ciała nie został zdobyty, mocny podmuch wiatru z nad Libijskiego Morza pchnął Kazantzakisa do zdobywania doświadczeń jako żołnierz w czasie wojen bałkańskich w 1906 r., jako podróżnik (zwiedził kraje od Europy, poprzez Rosję, Egipt, Palestynę, aż do Chin), jako komunista i narodowiec, jako apostoł współczesnej greki (przetłumaczył m.in. na nowo Homera – 1938 r. „Odyseja”), jako polityk (był założycielem niewielkiej partii, a nawet był ministrem bez teki), jako robotnik, intelektualista, fanatyk religijny i ateista, i wreszcie jako pisarz i poeta, choć sam siebie nazywał „gryzipiórkiem”.
Niespokojny duch i arcyciekawy człowiek
Jego życie to nieustanne zmaganie. Napisał po zakończeniu „Ostatniego kuszenia Chrystusa”: „Moja udręka była olbrzymia. Kochałem swoje ciało i nie chciałem by sczezło; kochałem swoją duszę i nie chciałem by upadła. Walczyłem, chcąc pogodzić te dwie pierwotne siły tak sobie przeciwne i uświadomić im, że nie są wrogami lecz kompanami”
Kazantzakis nie wiedział jak walczyć na tej arenie, jaką jest życie. Próbował rozmaitości, i dlatego wciąż się przemieszczał (nawet umierał w podróży, w drodze z Japonii, poprzez Kopenhagę do Freiburga), zmieniał poglądy, eksperymentował na nieprzetartych szlakach i często się zawodził.
„Beznadziejny patent na to, by życie przeobrazić w dzieło sztuki, dla wielu żarłocznych dusz okazał się zgubny” – napisał w przedmowie do „Greka Zorby” w 1946 r. Zapewne myślał też tutaj o swoim życiowym apetycie. Czuł, że niepohamowane poszukiwanie sensu życia, bez umiejętności trwania w bezruchu może się źle skończyć.
Czy tak się stało? Myśl zawarta w słowach na płycie nagrobnej daje nadzieję i jednocześnie, nam żyjącym, smutek. Może się bowiem wydawać, że czegokolwiek byśmy nie zrobili, ostatecznie jest to nieważne.
I mimo że rozumiemy myśl zawartą w pośmiertnym przekazie, nie przyswajamy jej dogłębnie i wciąż liczymy na to, że jednak znajdziemy rozwiązanie zagadki, rozpoczynającej się od słów: jak żyć, mimo że prawdopodobnie czujemy odpowiedź na to pytanie. Tak, czujemy (w tym szkopuł, że nie wiemy), co należy robić, by po prostu dobrze przeżyć dni tu i teraz, by poczuć się spełnionym człowiekiem. Prawdopodobnie najlepiej byłoby od razu przysiąść na przyzbie, patrzeć na morze, jeśli jest przed nami, lub na kwitnącą różę w ogrodzie, lub przyglądać się dzieciom, jeśli je mamy, ich beztrosce.
Proste życie
Lecz czy proste życie jest naprawdę proste? Jak wyzbyć się chęci poznania, nawet jeśli wiadomo, że kolejny smak, kolejny pejzaż, kolejny człowiek, nie sprawi, że odkryjemy sens naszych życiowych poczynań. Co więcej jest warte? Życie proste od razu (bez drogi pełnej poszukiwań), czy życie proste po (po długiej podróży)? Czy w ogóle jest coś takiego jak proste życie? Kierkegaard powiedział „Albo, albo”. Albo życie estetyczne, albo etyczne. Jakoś trudno uwierzyć w ten podział, gdy wybierasz co proste i każdego dnia trudzisz się o to, by prostym pozostało i jednocześnie wartościowym, także dla innych, gdy wciąż poczucie braku nie chce odpuścić.
„Gdybym posłuchał jego głosu (Zorby – mój dopisek) – nie tyle głosu, co krzyku – moje życie nabrałoby wartości, żyłbym całym ciałem, krwią i kośćmi, bez obecnych narkotycznych medytacji i działań papierem i piórem. Ale się nie odważyłem.”
Wiatr przynosi smutek. Cisza za oknem – oczekiwanie. Myślę, dobrze się stało, że Kazantzakisowi zabrakło odwagi. Poszukiwał do końca i zostawił nam świadectwa swoich poszukiwań, które „zdrowo” mieszają w głowach i skłaniają do osobistych wycieczek na szczyty pojednania duszy z ciałem.
Mój bunt i droga
Pamiętam, że w czwartej klasie liceum przeczytałam „Ostatnie kuszenie Chrystusa”. Był to wciąż czas cichej, ale dramatycznej mojej własnej wewnętrznej polemiki, tarcia się światopoglądów i niezgody na to, co widziałam. Mój bunt przeciw próbom wtłoczenia we mnie słów, w które powinnam była wierzyć, przeciw modelowi życia, w który próbowano mnie zamknąć trwał już kilka lat i brakowało mi argumentów. „Ostanie kuszenie Chrystusa” dało mi nową indykację. Weszłam na drogę, którą, w pewnym sensie, idę nadal. Czasem widzę dalszy jej szlak, czasem przysłania go mgła i być może wkrótce runę. Jestem mimo to w łagodnym oczekiwaniu, bo to moja własna ścieżka.
Mam swój bagaż. To smutek, który noszę. Dopiero niedawno odkryłam, że jest on moim kapitałem. Majątkiem, który mnie zbudował. Długie lat siłowałam się ze smutkiem, co powadziło do odrzucania z siebie nie tylko tej żałosnej wewnętrznej nuty, ale czasem wiodło na manowce, na których można było postradać życie. Dosłownie.
Omglone łąki
Dziś, kiedy idę swoją ścieżką, dźwigam tobołek, który nie jest ciężki, ale jest obszerny. Mój smutek stał się w pewnym sensie terytorialny. Wypełnia klatkę, płuca, brzuch, głowę. Dziś jednak widzę to jako przestrzeń dla siebie, gdzie mogę się schronić. To miejsce sprawia, że w ryczących falach morskich, albo w fali miejskiej kakofonii widzę rozmaitość, która może być sycąca. Karmi moją wrażliwość i kreatywność. Moje ciało w chodzeniu, jakim jest życie czerpie ze smutku czas na refleksje i nowe pomysły. Czerpie też spokój, który sprzyja wytchnieniu. Dziś wyraźnie widzę, że mój smutek to przystanki, które dają mi odpocząć. Co więcej, nawet, gdy nie jestem strudzona, lubię szukać smutku. Nazywam go wtedy melancholią, która wiedzie mnie na omglone łąki, puste jezioro, czy samotną górę.
Moja melancholia jest nostalgiczna i nastrojowa. Chętnie widzę podobną u Dürera, Ciorana czy Bieńczyka. Widzę ją też u Kazantzakisa. Moja melancholia przynosi mi świadomość nieuchronności, ale i piękna chwili. Korzystam z tej wiedzy chętnie. Czuję się jak alchemiczka, która miesza w kociołku tęsknoty za dyskretną radością pomimo poczucia braku.
I w tym widzę sens! Sens, który wyznacza rytm mojemu chodzeniu, nadaje ton mojej pracy, wybrzmiewa wszystkimi emocjami, których próbuję i próbuję. Mówię im „Tak!” i doświadczam uczucia.
Czuję oddech czasu i jednocześnie jestem oddechem. Ryk wiatru staje się wtedy cichszy, jakby z oddali, morska woda zdaje się bulgotać jak wywar w moim kociołku, a ja się temu przyglądam i myślę, że mój smutek, mój łagodny smutek to melancholia, którą w sobie lubię.
Beata Rudzińska
____________________________________________________________________
zapraszamy na stronę Beaty Rudzińskiej Wege spektrum
_____________________________________________________________________
więcej o Projekcie Lotos
poprzedni wpis w Projekcie Lotos
_____________________________________________________________________
zajrzyj również na stronę księgarni
Zapoznaj się również z naszą drugą książką wydaną w tym roku!