Introdukcja
Adama poznałem wiele lat temu w Starej kopalni w Wałbrzychu, zjawiskowym miejscu zorganizowanym na terenie dawnej Kopalni Węgla Kamiennego „Julia”. Miejsce kultury, pamiątka dawnego przemysłu, biblioteka, świetnie zarządzane miejsce twórcze. Prowadziłem tam jeden z moich licznych wykładów. Adam pokonał trasę z Tych, specjalnie, żeby mnie poznać. Przeczytał, którąś z moich książek i był ciekaw autora. Tak zaczęła się nasza znajomość i szczególna przyjaźń.
Adam dołączył jako student do kolejnych moich kursów – najpierw certyfikowanego coacha, potem mentora i wielu jeszcze innych. Jest nie tylko doświadczonym, uznanym prawnikiem, mecenasem prowadzącym od wielu lat własną kancelarię, lecz również certyfikowanym coachem, mentorem, edukatorem, człowiekiem rozwoju, pisarzem wreszcie. Człowiek renesansu.
Od wielu miesięcy piszę codziennie krótkie opowiadania, koany, opowieści metaforyczne. Adam zaś pisze do każdego z nich swój komentarz. Postanowiliśmy wydać książkę, w której pojawią się moje koany i jego interpretacje.
Tymczasem pętla się odwróciła. Adam zaczął pisać własne refleksje na temat procesów psychologicznych, których jest uczestnikiem i moderatorem jako prawnik i edukator, ja zaś koany do jego opowieści jako swoistą odpowiedź, namysł wobec refleksji. Od dziś postanowiliśmy publikować je na blogu. Adam nazwał je „Koanami odwróconymi”.
Oto pierwszy z nich.
Własność – koan odwrócony
Autor: Adam Sornek
Moja dziewczyna, mój mąż, nasz syn, ich córka. Zaimki deklarujące, że coś lub ktoś należy do nas. Słownik języka polskiego – gdy potrzeba zastanowić się nad mechanizmami rządzącymi naszymi przekonaniami – jest najzwyczajniej w świecie bezwzględny i brutalny. Mój to „zaimek oznaczający, że to, co jest wyrażone przez rzeczownik, którego dotyczy, należy lub odnosi się do osoby mówiącej” *.
Komunikat jest prosty i takie same są wnioski: ta dziewczyna, ten mąż, to dziecko należy do mnie. Tak samo jak samochód, dom, praca, rachunek w banku, światopogląd, wyznanie, posiłek… Oto nasza doskonale ukryta deklaracja władzy nad tym co do nas należy, co jest nasze. Możemy z takim przedmiotem zrobić co chcemy, jak chcemy i kiedy chcemy. Samochód możesz kupić, prowadzić, dbać o niego, a potem sprzedać. Podobnie jest z domem. Rachunkiem bankowym możesz zarządzać, wpłacać, wypłacać, a ostatecznie zamknąć czy zlikwidować.
Światopogląd czy wyznanie możesz poznać, nabyć albo otrzymać, potem kultywować, traktować jak ci się żywnie podoba, nawet nim szydzić, aż w końcu go zmienić lub porzucić. Posiłek możesz przygotować albo kupić, zjeść lub wyrzucić. Proste „moje” oznacza nieograniczone władztwo nad materią, danym jej przejawem, który jest nam przynależny. Problem w tym, że zaimka używamy również wobec ludzi, co gorsza z reguły tych, którzy są nam bliscy.
Co to może oznaczać? Być może – rzecz jasna nie zawsze tak jest – że świadomie albo podświadomie uważamy, że mamy władztwo nad danym człowiekiem. Będzie się ono przejawiało w żądaniach, pragnieniach, oczekiwaniach, ba nawet rozkazach. Jesteś mój, toteż powinieneś zachowywać się tak, jak tego chcę. Nie po to cię „mam”, aby zgadzać się na odstępstwa. Zresztą ukryte w tym jest jeszcze drugie dno, z którego mało kto zdaje sobie sprawę: jesteś moim partnerem i masz się zachowywać tak jak ja chcę, ponieważ mam ogromy problem z akceptacją wszystkiego tego czego ja nie chcę, a co jest moim cieniem wyrzuconym do głębokiego kufra skrzętnie ukrywanego w piwnicy mojej podświadomości. Gdy będziesz taki, taka jak ja, to może w końcu się zaakceptuję, pokocham i kto wie, może przestanę cię już potrzebować jako narzędzia do pełnego zrozumienia, zaakceptowania, czyli siebie.
Jest w stosowaniu zaimka „mój” jeszcze jeden problem. Ten drugi człowiek – podmiot, a właściwie przedmiot naszego władztwa – też może powiedzieć „mój”, „moja”, „moje” w stosunku do ciebie. Tak oto dwa byty przyzwyczajone do korzystania z zaimków chcą wzajemnie „mieć” władztwo nad sobą. Rządzić, oczekiwać, rozliczać i – co zdaje się być oczywiste – wyciągać konsekwencje, gdy władcy posłuchu brak. Dwóch monarchów, którzy jednocześnie chcą sprawować władztwo na tym samym terytorium. Wojna murowana. Domowa rzecz jasna, bo granic żadnych w gruncie rzeczy nie ma. Terytorium to dom, przyjaźń, firma, towarzystwo…
Tak oto powstają zalążki quasi systemu prawnego tam, gdzie prawa są zupełnie niepotrzebne. Każda norma prawna zbudowana jest z hipotezy, dyspozycji i sankcji. Mój partner w naszym wspólnym domu (hipoteza) ma spuszczać deskę w kiblu, gdyż jest to kulturalne i wpływa na moje poczucie estetyki (dyspozycja); gdy tego nie zrobi, będzie foch (sankcja). Moja partnerka w sprawach łóżkowych (hipoteza) powinna mieć gotowość współżycia rano, gdy tego chcę, ponieważ wtedy mam największe libido (dyspozycja); jeśli tak nie będzie, poszukam sobie kochanki (sankcja). Oczywiście przykłady są przerysowane, jaskrawe, jednak z taką lub inną siłą mają miejsce w naszym codziennym życiu. I przypominają rozgrywkę dzieci podstawiających sobie nogę, niby dla żartu, niby w rewanżu za coś.
Nie umiemy szanować odrębności i nie nauczymy się tak długo, jak długo będziemy uważać, że coś jest nasze. Bo moje „moje” z reguły wyklucza twoje „moje”, a więc dialog, wymianę, umawianie się na coś, co wspólnie zaspokoi potrzeby zainteresowanych, zapewni pokój – wspólne zasady. Tą drogą podświadomie tworzymy sobie wrogów wszędzie tam, gdzie się ich nie spodziewamy, gdzie nie są mile widziani. Choć w gruncie rzeczy to my ich zaprosiliśmy.
Świadomy człowiek nie mówi jednak o tym czego nie chce. Energia podąża za uwagą, a mózg nie zna się na żartach. Nie chcę wojny, dla mózgu oznacza wojnę, ponieważ nie dostaje komunikatu czego poszukiwać w obszarze dostępności na jej (w jej) miejsce. Czego więc chcieć zamiast „moje”?
Być może „jestem”, „jesteśmy” – parą, małżeństwem, rodziną, rodzicami, rodzeństwem, przyjaciółmi. To już wyklucza przynależność implikującą możność decydowania o kimś, stawianie wymagań i oczekiwań, władztwo. Jednak za każdym „jestem” stoi pewne utożsamienie, które może tworzyć przywiązanie. Możesz jednak powiedzieć „co złego jest w przywiązaniu do dziecka, małżonka czy przyjaciela?”. Być może nic, o ile potrafisz pogodzić się z tym, że wszystko na tym świecie otrzymujemy na jakiś czas, zaś mało co będzie („jest”) z nami do końca „naszego” żywota.
Partnerzy, przyjaciele, rodzice i dzieci odchodzą, dorastają, wyprowadzają się, rozwodzą, czasem umierają. Jeśli twoje „jestem” zakłada gotowość na to, że przywiązanie może zostać rozwiązane przez los, scenariusz twojego życia lub drugiego człowieka, to wydaje się być w porządku. To jednak „moje” zapatrywanie na sprawę. Jedynym ekspertem od jakości „twojego” życia, możesz być tylko ty.
Ty jesteś swoim monarchą, jednak tylko w twoim królestwie. Ono zaś obejmuje najmniejszy naród świata – tylko ciebie. Gdy to zrozumiesz, zmieni się nie tylko jakość „twojego” życia, ale również „twój” stosunek, a właściwie szacunek do każdej istoty i odmienności, która jest jej przynależna. I nie oznacza to, że z każdym musisz się dogadać. Nie każdy jest dla każdego, jednak, gdy ktoś nie jest „twój” masz wręcz obowiązek pozwolić mu, by był „swój” i odszedł tam, gdzie ktoś „jego ja” będzie rozumiał. Na początek on sam.
___________________________________________________________________________
Własność – koan
Autor: Maciej Bennewicz
– Ojciec, łap widły! Lis weszed do kurnika. Kury nam podusi!
– Którędy on weszed, sierściuch paskudny? – Gospodarz podciągnął szelki i zaczął mocować się z gumiakami w sieni. – Gdzie kurna, moje gumofilce postawiłaś?! Jednego tylko mam. Gdzie drugi? – Przeklinał. – Gdzie moja czapka?! Zawsze mi kurna ktoś ją przełoży! W moim własnym domu! – Złorzeczył. – Kędy on wlazł? Przecie wszystko pozamykałem na noc, jak się patrzy. – Wrzeszczał zakładając kubrak.
– Ty się nie pytaj, którędy, ino łap się za widły. Trza go zaciukać drania, bo nasze kury wydusi. – Córka z siekierą w ręku wbiegła do kurnika.
Po długiej chwili ojciec wdrapał się od strony grzędy, żeby lisowi odciąć drogę. Brzuch trochę mu przeszkadzał. Rozdarł kufajkę i w dodatku dziabnął się widłami, które targał ze sobą przez wąski otwór. Klął przy tym niemiłosiernie.
Lis wypuścił z pyska omdlałą kurę, którą dopiero co przydusił. Zamierzał swoją zdobycz wynieść z dala od kurnika by tam, w gęstym zagajniku, opodal rzeczki, w spokoju ją skonsumować, lecz na jego drodze stanął chłop z widłami. Z tyłu usłyszał szelest. Dostrzegł cień. Cwane bestie – pomyślał – chcą mnie osaczyć. Wykonał zwód lekko w lewo, w stronę chłopa i odbił się tylnymi łapami od deski by skoczyć w prawo w stronę okienka, którym wlazł do kurnika.
– Mam go! – Wrzasnął ojciec i dźgnął widłami przed siebie.
– A masz! – Wrzasnęła córka i zamachnęła się siekierą, żeby trafić rudzielca, najlepiej w sam parszywy łeb.
Zaległa cisza. Gdyby lis znał się na metaforach powiedziałby, że grobowa cisza. Zatrzymał się na daszku tuż za wąskim okienkiem, przez które przemknął. Obejrzał swoja kitę sprawdzając czy nie doznała uszczerbku. Zajrzał do kurnika. Na klepisku obok kury, którą porzucił leżał chłop i jego córka. Oboje w kałuży krwi. On z siekierą w głowie, ona z widłami w brzuchu. Ani drgnęli.
Lis do świtu zadusił wszystkie kury, lecz tak był zmęczony, że wyniósł tylko połowę w stronę nory. Rano w gospodarstwie zrobiło się spore zamieszanie, ujadanie psów, wycie syren. Dlatego zjadł ze dwie, może trzy kury i już nie wrócił w tę okolicę. Resztki drobiu, porozrzucane po lesie, zjadły kuny i borsuki.
__________________________________________________________________________
Zapoznaj się również z naszą drugą książką wydaną w tym roku!